Zielone Świątki
Dawnym zwyczajem w obydwu stolcowych dawnej Polski
grodach odbywa się uroczystość zielonych świątek wycieczką do
Bielan. Ma Warszawa swoje Bielany, ma Kraków swoje; ale erem kamedułów
warszawskich jest miniaturą krakowskiej pustelni, i mimo pięknego
wzgórka nad Wisłą, mimo romantycznego lasku, ustępuje jej pod każdym
względem.
Może niejedna z czytelniczek warszawskich posadzi mię że mówię
pro dom mea, to przesadzam piękność krakowskich Bielan, z ujmą
tutejszych. Niech jednak odbędzie przejażdżkę jednodniową do
starej Piastów stolicy, a pewny jestem że zachwycona widokiem
Srebrnej góry, przyzna mi słuszność
O milę na zachód Krakowa, tuż ponad Wisłą, leży wysoka
góra, gęstym lasem pokryta, a na jej szczycie wśród zieleni
wystrzelaja dwie wieże bieluchne, panujące szerokiej okolicy. Górę
tę zowią Srebrną, bo Mikołaj Wolski, założyciel eremu, marszałek
wielki koronny, dał za nią Sebastyanowi Lubomirskiemu,
kasztelanowi wojnickiemu, ogromny serwis srebrny i z wielkim kosztem
(wybudowanie kosztowało 500 000 złotych ówczesnych) wniósł tu
obszerny kościół dla pustelników reguły świętego Romualda.
Kościół z frontem z kamienia ciosowego, ozdobiony wewnątrz
bogato czarnym marmurem dębnickim, otoczony jest obszernym eremem,
z domkami i ogródkami kamedułów. Mur opasujący część lasu
czepia się po urwiskach skał, wisi nad przepaścią i spuszcza się
po stromej spadzistości, zadziwiając wędrowca śmiałością
budowy. U stóp góry Wisła roztacza swą wstęgę; naprzeciwko
sterczą nagie skały opactwa Tynieckiego; w dali Lanckorona i
Kalwarya na sinych zasiadły górach, a dalej jeszcze majaczeją
Tatry. Ku wschodowi czerwienią się dachy Krakowa wśród wieńca
drzew, a na jego krańcu piętrzy się dumnie królewski zamek,
otoczony szeregiem topoli. Kto raz zwidzi Bielany krakowskie, ten
zatrzyma do śmierci niezatarte tego widoku wrażenie.
A mieszkańcy Krakowa tłumnie używają tej roskoszy trzy
razy na rok: na zielone świątki, w dzień świętego Gerwazego i
Protazego (19 czerwca) i w dniu wniebowzięcia Matki Boskiej (15
sierpnia). Wszelako zielone światki najliczniej gromadzą pod
cieniem drzew góry Srebrnej krakowskich gości.
Co kraj to obyczaj, mówi staropolskie przysłowie: więc też
wycieczka w zielone świątki na Bielany krakowskie wielce się różni
od przejażdżki warszawskiej. W Warszawie Bielany są prawdziwem
Long-Champs miejscowem: w wytwornych pojazdach pysznemi unoszonych
cugami, pawią się szczęśliwi posiadacze mamony ziemskiej,
postrojeni w przepyszne wiosenne stroje. Prawda że nieznośna
kurzawa zmienia do niepoznania barwy drogich jedwabnych tkanin, te w
czasie największego natłoku, przejażdżka odbywa się
processyonalnie; ależ zwyczaj tak każe, zwyczaj zapewne niedawny,
datujący się od czasów Stanisławowskich, kiedy modny polor
francuzki z westka i frakiem, wypędził dawny obyczaj z bielańskiego
lasku. Nie braknie i spektatorów, co rozsiadłszy się na krzesłach
przed improwizowaną cukiernią, przez szkła przypatrują się
przeciągającej paradzie, oceniając powozy, ubiory ich właścicieli,
konie, liberye i zaprawiając te spostrzeżenia attycką solą
dowcipu.
W głębi tylko lasku kilka huśtawek i katarynek przypomina
dawniejsze czasy. Inaczej dzieje się w Krakowie. Za rogatką
zwierzyniecką od świtu gromadzi się mnóstwo lekkich wózków chłopskich;
drabinki i chomonta przybrane w zielone gałązki i ustrojone
polnemi kwiatami; hoże parobczaki, którym krew tryska z świeżych,
opalonych twarzy, niecierpliwią się oczekując przybyszów. Od piątej
godziny z rana już tłumy mieszkańców miasta ciągną ku
rogatkom, i wnet rozpoczyna się konkurencya między woźnicami:
- Po piętnaście groszy od osoby, woła jeden.
- Ja wezmę po dwanaście, krzyczy drugi.
- Niech panowie siadają po dziesięć, zaprasza trzeci.
Gwar, ścisk, targi, a co chwila wóz naładowany podróżnemi
puszcza się gościńcem. Parobczak, stojąc na przodzie, strzela z
bicza i jednym lejcem zręcznie kieruje końmi; pędzi, krzyczy,
wymija, śmieje się, sypie konceptami, prześciga współzawodników
łając ich niezręczność i stara się jak najprędzej dobiec do
celu, aby wysadziwszy jednych, wrócić po innych.
Tymczasem po wszystkich ulicach miasta przed domami stoją
wozy chłopskie, również gałęźmi strojne; są to powozy na cały
dzień przez zamożniejszych wynajęte. Niekiedy jedna rodzina dwa
bierze wozy. Na dole dzieci poubierane oczekują z utęsknieniem
chwili, w której będą mogły wsiąść na wóz, a tymczasem służące
znoszą różne wiktuały. Więc pieczyste różnego rodzaju, sławne
miejscowe placki z serem, mazurki, baby, tu kosz piwa, tam kilka
butelek wina, stosownie do stanu i zamożności; a nietylko zamożni
i niezamożni rzemieśInicy, ale i bogaci kupcy i właściciele domów
nie wstydzą się drabiniastych ekwipaży, boć jadą na Bielany nie
dla pokazania swój zamożności, ale dla spędzenia wesołej majówki.
I tak ruszają jedni za drugimi a cały gościniec od rogatki do
Bielan literalnie zatłoczony jest tysiącem wozów, wózków i
bryczek. Gdzieniegdzie wlecze się fiakr, ale w nim najczęściej
obcy siedzi przybysz, bo krakowskie dzieci nie lubią żółwiej
jazdy fiakrami.
A w lesie bielańskim ludno i gwarno; jak okiem zasięgniesz
mnóstwo osób; tu namioty z kawą, herbatą, pomarańczami, winem i
przekąskami, tam różnego rodzaju towary odpustowe, więc koronki,
szkaplerze, książki do nabożeństwa, obrazki, pierścionki, krzyżyki
i korale szklane najrozmaitszych barw; to znów stoliki, krzesełka,
kolebeczki, szafki, komódki, wózki, siekierki drewniane, dzwonki
gliniane, gwizdki, garnuszki, ryneczki, obok kukiełki, placki mosiężne
z Liszek, przysmak włościański. Gdzie tylko obok siebie dwa
drzewa niezbyt daleko stoją tam zaraz huśtawka; przy każdej
parobczaki, a huśtają za grosz, za dwa, za trzy, za ile kto chce.
Nieco dalej od zgiełku odpustowych kramarzy, szeroko po
lesie aż po mury pustelni porozścielane są gęsto dywany. Każdy
dywan, to siedziba jednej rodziny. Wedle gustu i dogodności każdy
wybiera sobie stosowne miejsce i rozkłada się taborem. Od głębi
lasu, ścieżkami od skał Panieńskich i mogiły Kościuszki, ciągną
lubownicy wiosennych przechadzek i śpiewu słowików. Rośnie
liczba przychodniów i większa połowa ludności miejskiej mieści
się w bielańskim lesie. Bo też miasto zupełnie osamotnione; oprócz
lekarstwa w aptece, za żadne pieniądze niczego nie dostaniesz,
wszystkie sklepy, cukiernie, szynki na głucho pozamykane, wszystko
na Bielanach.
Wtem dzwony kościelne wzywają na nabożeństwo; ani kościół,
ani dziedziniec obszerny nie mogą pomieścić przybyłych. Największa
część słucha nabożeństwa pod gołem niebem, pod majowem słońcem,
przy śpiewie ptasząt leśnych, a w tem gwarliwem zgromadzeniu tak
urocza cisza panuje, że słychać każdy dźwięk dzwonka mszalnego
i z głębi świątyni przedziera sie głos kaznodziei. Wietrzyk
tylko szeleści w liściach drzew, lub niesforne ptaszę krzykliwym
głosem ciszę przerywa.
Po skończonem nabożeństwie wszystko wraca do lasu. Tam już
skrzętni słudzy przygotowali posiłek; po drodze napotyka się
znajomych, więc jedni drugich zapraszają wzajem i odbywają się
improwizowane wizyty.
Swoboda, wesołość niewymuszona jest duszą tej miłej
rozrywki; z latarnią dyogenesową szukaćby przyszło przesady
etykietalnej. Tu grają starzy wspólnie z dziećmi w gry rozmaite;
tam gosposia nalewa wonną kawę ówdzie zasiadło w koło grono
przyjacielskie na trawniku i wiedzie gwarne rozmowy. Przychodni żebrak
nie odejdzie bez posiłku; śpiewa wesoło dziatwa, bujają huśtawki,
gra muzyka melodye narodowe, dzień roskosznie upływa.
Jeżeli czasom powóz pański podjedzie do połowy wzgórza,
siedzący w nim wysiadają i przechadzają się pośród bielańskich
gości, nie wyróżniając się od innych wytworem stroju.
Trzebaż bo i zauważyć, te Krakowianki na Bielany nie stroją się
w kosztowne materye. Sukienki wełniane i perkalikowe nie zostały
wyklęte przez te lube czarodziejki: wiedzą one że najpiękniejszym
strojom dziewczęcia jest skromność i prostota; to też wdzięcznie
I swobodnie, jak młode sarneczki, uwijają się śród majowej
zieleni i nie gonią za wykwintnym, wyszukanym strojem, ale szukają
lubej wiosennej rozrywki z całą młodzieńczą swobodą.
Słońce schyla się ku zachodowi. Już widać dokoła ruch
do powrotu: zajeżdżają wózki umajone, woźnice trzaskają z biczów,
konie rżą, ludzie śmieją się, żartują, żegnają, dzieci hałasują,
wrzawa wzmaga huśtawki szybciej bujają, muzyka raźniej dogrywa;
wszystko czuje że blizki koniec rozrywki, że śpieszyć się
trzeba, aby wesoło użyć ostatnich chwil majówki.
Nakoniec karawany wedrowne puszczają się z powrotem,
zmierzch zapada i gwar się uśmierza. Kobiety już z rodzinami opuściły
urocze ustronie; młodzież tylko, stanowiąca tylne straże majówki
bielańskiej, wraca tłumnie, licznemi gromadkami, ochoczo i wesoło
śpiewając zgodnemi chóry przeróżne pieśni.
W r. 1845, w towarzystwie kilku kolegów wyszedłszy z
Bielan, puściliśmy się za dnia jeszcze ścieżką, grzbietem góry
biegnąca wśrod skał i krzewin. Już słońce zaszło i zmrok padać
zaczynał, kiedyśmy dosięgnęli mogiły Kościuszki. Wstąpiliśmy
na wierzchołek, ażeby jeszcze rzucić okiem dokoła z tego najwyższego
punktu ziemi krakowskiej. Nagle w oddaleniu błysło światło potężne,
dalej drugie, trzecie, dziesiąte, setne. Wnet cały widokrag
zagorzał tysiącem ognisk, jak nieprzejrzane obozowisko wśród
nocnych cieni. Od Ojcowa do Lanckorony, od wzgórz chełmskich po za
mogiłę Wandy, płoną ogniska. To starosłowiańskie Sobótki, które
lud krakowski dziś pali.
Rzecz szczególna, że gdy w królestwie od wieków odbywa
sio obrzęd ten w wigilią świętego Jana, w Krakowskiem w dniach
zielonych świątek palą Sobótki. Nasyciwszy się uroczym
widokiem, gdy na pogodnem majowem niebie zabłysło także tysiące
gwiazd, jakoby w odpowiedzi światłom ziemskim: i my z kolei założyliśmy
na dwóch kamiennych ławkach na szczycie mogiły wówczas będących,
po parę funtów bengalskiego ognia. Długie a wolno tlące się
lonty założono i zapalono. Nim dosięgły ogni, mieliśmy dosyci
czasu objedz kilkaset kroków do najbliższej Sobótki opodal wzgórza
płonącej.
Tu mnóstwo włościan otaczało kręgiem palący się stos
gałęzi i słomy, wciąż podsycany. W pośrodku gorzała ciemnym płomieniem
beczka smolna, umyślnie na ten cel u smolarzy zakupiona.
Dokoła stosu biegali młodzi chłopcy, mając na żerdziach
długich snopy zapalonej słomy i z wesołemi okrzykami ścigając
rzeźkie dziewuchy, pierzchające z wrzawą na wszystkie strony. Śmielsi
przesadzali rzutnym skokiem gorejący ogień, a niektórzy spiewali:
Oj sobótka, sobóteczka,
Pójdźże do mnie dziewuszeczka;
A czyś godna, czy niegodna,
Nie uciekajże od ognia,
Nie uciekajże od środka,
Nie spali się twoja cnotka.
Sobótka sobóteczka! wiwat!
Przyjście nasze zmieszało na chwilę zabawę, ale to tylko
na chwilę, bo lud krakowski nie kłopocze się wcale obecnością
mieszczucha, a lubo grzecznie, ale zawsze traktuje go z pewnem
lekceważeniem. Więc wnet ochocze skoki i gonitwy rozpoczęły się
nanowo z całą swobodą i wesołością dziewczęta tylko nieco na
śmiałości straciły.
Wtem na szczycie mogiły zajaśniał płomień białego ognia
bengalskiego, rozpraszajcie na pareset sążni dokoła nocne ciemności.
- Patrzajcie no, patrzajcie ku kopcowi, zawołałem na wieśniaków,
wskazując im jasność. Co to tam takiego?
- A no i cóżby było, rzeknie obok stojący parobczak. Kościusek
pali toż sobótkę i kwita.
- Ale jak pięknie świeci, zawoła drugi.
- Bo też to nie gałęzie, ani słoma, rzecze trzeci, jeno
jakiś dziwny ogień.
- To pewnie panowie zaświecili coś zmyślnego, bo to nie pasterze
palą, powiada inny.
- Juści ta sobótka, to studencka robótka, rzecze pierwszy.
- Jakżebyśmy tam mogli świecić, odpowiadam, kiedy tu wszyscy
jesteśmy.
- Ba, rzecze pierwszy. Studenci to tam różne sztuki umieją. Ale
patrzajcieno chłopcy, ogień się przemienia; jaki czerwony, śliczny,
gdyby sionko wschodzące!
Purpurowy blask ze szczytu wzgórza oblał fantastycznem światłem
poblizką okolicę; drzewa, krzewiny, urwiska skał, wystąpiły z
cieni nocnych, drgając i chwiejąc się, jakby ożywione. Widok ten
wywarł nieopisane wrażenie. Wieśniacy tak się zagapili, to im
Sobótka zgasła i tylko smolna dogorywała beczka.
Rzuciłem okiem dokoła: liczba Sobótek co chwila się
zmniejszała, gasły ognie jedne po drugich, dalsze i bliższe,
nakoniec gdy i nasza na szczycie mogiły zagasła, pożegnawszy wesołe
grono, puściliśmy się górzystym gościńcem ku miastu. Wrażenie
zamknęło nam usta: ta jasność biała i purpurowa dziwnie
nastrajała duszę. Północ wybiła, gdyśmy przechodzili rogatkę.
Wł. L.
Anczyc.